środa, 12 stycznia 2011

PIERWSZA TEGOROCZNA WYPRAWA

Chciałem opowiedzieć wam moją pierwszą , tegoroczną wyprawę. Wyruszając  na nią planowałem być  72 godziny poza domem.Skończyło się inaczej a dlaczego zaraz się dowiecie;).

 Celem mojej wyprawy były oddalone o około 20 kilometrów tereny podmokłe około 300ha(najbardziej takie lubię). Teraz z racji tego że mamy roztopy jeszcze trudniejsze niż zawsze.
Nie brałem ze sobą za wiele sprzętu, bo wiedziałem to z autopsji  że i tak bez dodatkowego obciążenia będę się zapadał głęboko w podłoże. Około 8 rano w pobliże celu zawiózł mnie kolega. Gdy się rozstaliśmy , zostałem tylko ja i mój wierny druh pies (zawsze jest moim towarzyszem wypraw).
Po przebyciu kilometra po suchym terenie, mojemu oczu ukazał się nieciekawy widok. 
Wiedziałem, że będzie mokro, ale nie przypuszczałem że aż tak. Zastanawiałem się, czy oby nie wrócić, dopóki  mam jeszcze wszystko suche. Do najbliższych zabudowań , z których mógłbym zadzwonić po transport do domu było około 5 km. 
Drugim wariantem, który mi się bardziej podobał niż powrót, była zmiana kierunku do widocznego, w oddali lasu. No, ale przecież ja jak to ja, zawsze „ulepszam i ułatwiam’’ sobie życie, postanowiłem udać się jednak w stronę mokradeł i terenów zalewowych przez niedaleko płynącą rzekę. 
Troszkę obawiałem się o mojego czworonożnego „przyjaciela ‘’że bądzie musiał cały czas brodzić w wodzie i błocie. Moje obawy  zostały rozwiane kiedy w  pewnym momęcie ni ztąd ni zowąd  wystrzelił jak z procy do przodu.Jak się potem okazało zobaczył stadko dzikich kaczek które wypłoszone szybko odleciały. 
Nie mając już żadnych obaw że psina się za bardzo zamoczy ruszyłem przed siebie.Po przejściu kilkuset metrów okazało się że grunt pod woda jest  dużo twardszy niż wcześniej przypuszczaіem.
To spostrzeżenie uśpiło moją czujność ,co za parę chwil się zemściło.Bardziej pewny siebie przestałem badać  znalezionym na samym początku  sporym kijem przed sobą  grunt.
Czując się całkiem bezpiecznie rozglądaіem się do koła  przy okazji  szukając jakiejś większej połaci suchego lądu żeby chwilkę odsapnąć.Idąc tak  jeszcze jakiś czas  przez suche kępy bagiennej trawy, planowałem sobie już w myślach nocleg aż tu nagle zgrozo grunt mi się kończy pod nogami. 
No i leże a raczej stoję po pas w rzadkim ale śmierdzącym błotku.Po otrząśnięciu  się z tego co się stało zacząłem wygramalać  się z dołka co przyszło mi dużo łatwiej niż mogło się wydawać.
Oczywiście mój towarzysz niedoli  biegał obok  mnie i obszczekiwał a raczej wyglądaіo to tak jakby się ze mnie śmiał.Po wygramoleniu się dotarło do mnie że nie mogę zostać na tym terenie dłużej i muszę poszukać szybko jakiegoś suchego lądu gdzie będę mógł rozpalić  ogień zorganizować jakiś prowizoryczny dach nad głową a przede wszystkim ogrzać się i wysuszyć ubrania,przecież to priorytet w takiej sytuacji.Powrotu do domu w tym wypadku nie brałem pod uwagę z dwóch powodów:
Pierwszy to to że za daleko jest do wsi  i  mokrym ubraniu raczej tam nie dojdę a zanim wyschnie będzie ciemno.
Drugi to że za dobrze się bawię tak właśnie mimo że byłem mokry i zaczynałem trochę marznąć  (było około +3 stopni C bezwietrznie)zabawę miałem przednią nawet sam z siebie się śmiałem.

Troszkę tylko nie mogłem sobie darować że ja który tyle chodzę po mokradłach  które są moim ulubionym celem wędrówek pozwoliłem sobie na taki błąd i bezmylśność, straciłem  czujność i zachowałem się jak laik i świeżak. Trudno będę miał nauczkę na przyszłość, a teraz wiem że to rutyna mnie zgubiła.Dobrze że to tylko tak się skończyło i że nie było to jakieś trzęsawisko tylko jakieś zagłębienie.Człowiek uczy się całe  życie.Po krótkim  namyśle  i rozważeniu za i przeciw  postanowiіem  wrócić  się tą samą trasą co przyszedłem i udać się do wcześniej widzianego lasu.Tak też uczyniіem.Po jakiejś godzinie  już nieźle zziębnięty  byłem na miejscu.
Szybko znalazłem  pierwsze lepsze miejsce(jak się potem okazało całkiem fajne)na rozpalenie ognia i zbudowanie szałasu.Martwiło  mnie troszkę to że miałem okrojony wzięty ze sobą  bagaż i sprzęt po prostu minimum.No ale jak survival to survival,wiedziałem na co się porywam więc nie ma co gdybać  tylko działać. Nazbierałem chrustu nie bawiłem się w hubki i inne rozpałki ze względu na brak czasu tylko skorzystałem z nazwanej  przeze mnie  „awaryjnej  szybkiej  rozpałki’’ w której skład wchodzi  szczelne małe pudełeczko z watą  nasączoną  łatwopalnym środkiem.
Nie zajmuje to wiele miejsca zapala się od pierwszej iskry,  więc zawsze to zabieram na wypadek właśnie takich sytuacji.Po rozpaleniu ogniska zdjęciu  części  ubrania(część  musiałem zostawić na sobie z wiadomych powodów) ustawieniu go obok ognia w celu wysuszenia,  krótkim ogrzaniu ciała zabrałem się za przygotowywanie prowizorycznego szałasu szałasu.
W międzyczasie  nastawiіem sobie na prędce w znalezionej wcześniej puszce herbatkę z sosnowych igieł.Po jakiś 2 godzinach szałas czy jak to można było nazwać miałem gotowy i suszyłem już drugą partię ubrania.Podczas szukania  gałęzi na szałas natrafiłem na spora kępkę  grzybów z  gatunku boczniaka które udusiłem z dodatkiem jałowca  i maleńkich  mіodych listków pokrzywy które nadały potrawie naprawdę super smak. (o zimowych gatunkach grzybów można  przeczytać  na moim poście „zimowe pyszności’’w archiwum bloga).
Kolacje miałem gotową. Dla mojego druha miałem suchą karmę oprócz tego widziałem jak wcześniej upolował sobie jakiegoś gryzonia. Prawdziwy survival dog. Po zjedzeniu  ciepłej kolacji  i wypiciu następnej herbatki  zacząłem  przygotowywać się do noclegu.Na spanie pod prawie już suchą kurtkę powkładałem wcześniej nagrzane obok ogniska kamienie.Oprócz tego grzała mnie jeszcze moja kochana psina która położyła mi się na nogi. W nocy prawie nie spałem było mi zimno i musiałem pilnować ognia ponieważ rozpaliіem najprostsze ognisko i musiałem często podkładać.Nareszcie zaczęło się rozwidniać.Zagotowałem sobie wodę z igliwiem dojadłem resztę kolacji posprzątałem po sobie i ruszyłem w dalszą drogę.Postanowiłem wędrować  dalej w las.Z godziny na godzinę czułem się gorzej.Pociłem się  brakowało mi sił i bardzo się trzęsłem z zimna choć wcale tak nie było. Pomyślałem że nie ma żartów nie będę zgrywał twardziela bo to przecież tylko zwykła wyprawa nie walka o życie.Postanowiłem wracać tylko jak. Usiadłem na na jakimś zwalonym pniu wyjąłem mapę tego terenu.Orientacyjnie stwierdziłem że jak odbiję w prawo trafię na jakąś szosę ale nie wiedziałem jaką mam pokonać do niej odległość.Musiałem ryzykować i opłaciło się po około 40 minutach marszu lasem dotarłem do szosy którą jechał właśnie samochód i o dziwo zatrzymał się gdy tylko zamachałem.Wyjaśniłem kierowcy o co chodzi  bez protestów i z chęcią podwiózł mnie i co najważniejsze mojego psa,  do najbliższej osady i użyczył mi swojego telefonu z którego zadzwoniłem po kolegę.
Pan Zbyszek bo właśnie tak miał na imię mój „wybawca’’powiedział że podziwia takich ludzi jak ja i gdyby był młodszy też by  pewnie to robił.Po około godzinie przyjechał po mnie kolega.
Gdy dotarłem do domu okazało się ze mam prawie 40 stopni gorączki stąd to osłabienie i drgawki.To był skutek nie dokończonej  wcześniej kuracji, poszedłem jeszcze chory no i pewnie kąpiel swoje zrobiła.
Wiem  że postąpiłem prawidłowo wracając do domu bo mogło by się to różnie skończyć.
Gdyby to była prawdziwa sytuacja survivalowa musiał bym dać radę i na pewno bym dał.

Mimo wszystko wyprawa według mnie była udana nauczyłem sie kilku rzeczy no i pojadłem wspaniałych zimowych grzybków.Jestem bogatszy o pewne doświadczenia i wrażenia a właśnie o to mi w moim hobby chodzi.Planuje następną wyprawę o której  napisze tylko muszę się wykurować.

Specjalne podziękowania i pozdrowienia dla pana Zbyszka.